Od najmłodszych lat wpajano mi jedną słuszną zasadę. Ryby z wielkich rzek nie uznają kompromisów. Przesadna wędkarska finezja prędzej czy później zemści się na łowcy. Przegrany pojedynek, ze świadomością naszej winy, boli najdotkliwiej...
Czas: 10 sierpnia 2011.
Miejsce: Rzeka Wisła. Odcinek przedwarszawski.
Woda systematycznie opada, po drugim w tym lecie gwałtownym przyborze, jej stan tego dnia wynosił około 270 cm.Od kilku dni obserwuję świetne żerowanie boleni. Dwa dni wcześniej łowię 70,5 cm, dotychczas największy w sezonie. Do pamiętnego brania łowię jeszcze cztery mniejsze sztuki.

Charakterystyka miejsca.
To coś w rodzaju półwyspu z kamieni, głazów, faszyny, długości mniej więcej 30 metrów nad którą "obecnie" jest około metra wody, która im bliżej brzegu tym bardziej zwalnia i kręci, by po pokonaniu uskoku przyspieszyć i "rozbić" się na powalonym drzewie kilkadziesiąt metrów niżej.
Bardzo obiecujące stanowisko przy dogodnych warunkach.
Podświadomie jakaś nieznana siła kazała mi tu przyjeżdżać kilka wieczorów z rzędu i "katować" to specyficzne miejsce.

Bolenie przestały "bić" .Powoli mrok spowija przestrzeń nadwiślańskiego buszu. Słońce już dawno schowało się za horyzont, tym samym kończąc kolejny długi letni dzień. Nadchodzi pora na zmianę sprzętu, techniki, odpowiedniej do gatunku i miejsca polowania na nocnego "zwierza".
Moim celem miał być rzeczny wilk. Drapieżnik uaktywniający się głównie po zmroku. Polujący przeważnie w stadzie. Uprawiający zmasowane, "falowe" ataki na wszelkiego rodzaju drobnicę.

Stosunkowo wysoka woda i zaczepowe miejsce wymagało użycia solidnego oręża w postaci wędki do 50 gr. i kołowrotka klasy 4000 z nawiniętą plecionką 0,28mm. To tak na wszelki wypadek gdyby sandacz okazał się sumem. Którego, notabene, na tym odcinku dawno nie widziałem i nie słyszałem...
Zbliża się godzina 21.30. Od godziny obławiam tę niby rafkę dwoma rodzajami wabików. Na pierwszy ogień poszły woblery, uklejopodobne, lecz nie dłuższe niż 10 cm. Drugie pół godziny zarezerwowane jest dla gumowych rybek z różną gramaturą główek. Do wody wpada białe kopyto z niebieskim grzbietem i pomarańczowym ogonem. Optymalne waga obciążenia to 14 gram. Przynęta schodzi z kantu i delikatnie uderza o dno. Trzy niespieszne obroty korbką i puka o kamyk, następnie stuka o patyk, zaczep....
Zaczep - tak pomyślałem w pierwszej chwili, wyginając wędzisko w parabolę. Nie drgnie, rwę. W tym samym momencie wzrok mój skierował się na kołowrotek, z którego bardzo powoli ubywała plecionka.
Co za diabeł?
Zrozumiałem natychmiast, docinając badyl. Siedzi!!!
Wydawało by się że ryba nie odczuła tego "manewru" i z tą samą dostojną prędkością płynęła w dół rzeki. Niespiesznie uciekały zwoje z młynka. Natomiast w mojej głowie błyskawicznie przenikały przeróżne myśli i odczucia tej jakże przepięknej chwili.
Letnia noc, cisza, tylko jak tu zachować spokój, gdy prowadzi się walkę życia z przebiegłym drapieżnikiem. W duchu chyba wiedziałem jaki będzie finał. Gdy linka zaczęła "piłować" przybrzeżne krzaki - wkradło się zwątpienie. Ostatnia deska ratunku to siłowe przytrzymanie.I tak też uczyniłem. Ryba musiała to poczuć, bo natychmiast przyspieszyła, na dokręconym hamulcu, kij się prostował, a z kołowrotka dochodził odgłos jazgotu!!!
Przegrałem!!!
Zwijam "nadszarpnięty" zestaw z lekko rozgiętym hakiem, na którym widnieje "znak" porażki.
Czas: 29 października 2011.
Miejsce: wiślana dzika burta.
Jesień w pełni, ta najładniejsza - Złota Polska.
Dni coraz krótsze, uciekają w mgnieniu oka. Wisła od dwóch miesięcy bardzo niska. Niemalże zero opadów deszczu spowodowało lokalne susze. I taki stan rzeczy towarzyszyć będzie już do końca roku.

Każdą wolną chwilę poświęcam polowaniom. Zmieniam rewiry, jednak charakterystyka miejsca pozostaje niezmienna. Skupiłem się na miejscach dzikich, trudnych technicznie, nie darzących przypadkowym łupem. Od miesiąca uganiam się po burtach z dużą ilością zwalisk. To ciężkie łowy, wymagające dużo samozaparcia, dni bez kontaktu z rybą. Wyczekiwanie odpowiedniego momentu, godziny, minuty, tej jednej jedynej sekundy, w której nastąpi branie.

Godzina 17-ta, jeszcze trzydzieści minut i nastanie jesienna długa noc. W ręku dzierżę wiślany zestaw. Przynęta to 10 cm twister koloru białego na 18 gramowej główce z hakiem 3/0. Rzucam po skosie w dół rzeki, jakieś 20 metrów przed zatopionymi drzewami spada wabik do wody. Daję mu opaść do dna, po czym energicznie podbijam, opada, podbijam, opada.... Czuje potężne pobicie z natychmiastowym odejściem ryby w górę rzeki, jakieś dziesięć metrów. Konkretny sus! Stoi w samym środku rynny.To niesamowite uczucie skaczącej adrenaliny. Jest! W końcu piękny zwierz na kiju. Aż chce się krzyczeć z radości!!! Intuicja podpowiada, że to nie jest zabawa z byle jaką 70-tką, to poważny przeciwnik, tu małych nie uświadczysz, mówię sam do siebie. Nadal stoi i nie ma zamiaru się ruszyć, spróbuję go nieśmiało sprowokować. Ruszył nagle z piekielną siłą w stronę z której "wylazł". Prosto w zwalisko. Próba zatrzymania tej mocy legła w gruzach. Wrócił do "domu", zostawiając mnie z urwaną linką 0,28 mm i przeświadczeniem, że właśnie straciłem swoją rybę życia.

Czas: 6 września 2011.
Miejsce: wiślana wyspa.
Przełom lata i jesieni to dla rzecznych mieszkańców pora wzmożonej aktywności. To czas na grube łowy, białych jak i szlachetnych nizinnych drapieżników. Woda lekko trącona, jednak ustabilizowana już od kilkunastu dni. Widać, że letni przybór co nieco pozmieniał linię brzegową na tym odcinku, jak również układ nurtów przy dzikich skarpach.

Na zegarku wybiła godzina 20.00. Obławiam warkocz powstały za zatopionym krzakiem. Na tafli cisza. Jedyną oznaką na wodzie są dyskretnie uciekające ukleje. Niby nic specjalnego się nie dzieje, czuję przez skórę, że warto tu zostać dłużej. Cofam się w górę rzeki, do kolejnego większego, zanurzonego w wodzie drzewa, powalonego przez bobry. Czarna kotara zakryła już horyzont. Powtarzam sobie w myślach, jeszcze pół godzinki i wracam.
Wobler wpada do wody, spory, 9 cm, perłowo czarny, płytko schodzący. Przecina trasę skośnie do kierunku prądu. Agresywne uderzenie, czuję w dłoni, w łokciu, w całym ciele!!! W głowie zapala się lampka. Mam! Jest! Czas na walkę, na test wytrzymałości, na spełnienie marzeń. Pojedynek dwóch myśliwych. Hol dużej ryby to magiczny moment, to wspaniałe doznanie emocjonalne, to czar wędkarstwa. Wygrana czy porażka, to póki co jest nieistotne, liczy się tylko ta chwila, która mogła by trwać w nieskończoność. Zwycięstwo!!!
Jesteśmy szczęściarzami. Obcowanie z przyrodą to skarb, którego namacalne dowody odkrywamy spędzając wolny czas nad ukochanymi wodami.