Październik to czas kiedy jeszcze wspominamy niedawne przecież ciepłe dnie i noce, a jednocześnie zaczynamy marznąć rankiem i wieczorem nad wodą. Ale jeszcze mamy nadzieję, że zanim nastaną jesienne szarugi - dostaniemy od przyrody kilka dni ciepłych i słonecznych…
Dla mnie przełom lata i jesieni jest czasem rozterek. Z jednej strony chciałbym jeszcze pobiegać za boleniem, z drugiej jednak strony już oczka śmieją się do wieczornego sandacza. I, co dziwne, obecnie nie myślę już tak intensywnie o okoniu, który jeszcze parę lat temu zawłaszczał sobie mój wędkarski jesienny umysł… Szczupak nie zaprząta mi głowy, bo mimo prób nie przekonałem się do połowu tej ryby. Za to grzyby…, och, te potrafią storpedować najlepszy nawet wędkarski plan dnia…
Zamiast jednak teoretyzować – "w szybkim skrócie" opiszę swój tegoroczny letnio-jesienny przełom nad wodą…
Na początku września, po powrocie z corocznego górskiego urlopu ( tym roku, jak w każdy nieparzysty rok były to Tatry)

z naładowanymi akumulatorami postanowiłem intensywnie nawiedzać moją ulubioną Wisłę. Niestety, po urlopie trzeba było iść do roboty, więc czas jakim dysponowałem to oczywiście standardowo weekendy, ale ze względu na bliskość łowiska również niektóre wieczory po pracy…
Jako, że wciąż byłem pod wpływem letniego boleniowego szaleństwa właśnie ta hałaśliwa ryba w pierwszej części tego okresu była głównym moim celem. Ze względu na bardzo niski stan wody z uroków powoli kończącego się lata mogłem korzystać w najrozmaitszych okolicznościach przyrody.
Na pięknych wiślanych burtach

Na czytelnych przy takiej wodzie opaskach

Czy na całkowicie odsłoniętych główkach
Efekty nie powalały na kolana, trochę pięćdziesiątaków i sześćdziesiątaczków udało się przechytrzyć. Choć widok dużego bolenia (muszę go ocenić na coś około 80 cm) uderzającego w woblera tuż pod nogami na wiślanej burcie pozostanie mi w pamięci na zimowe wspominkowe wieczory. Ryba uderzyła, ja zaciąłem, niestety przynęta wyprysnęła z paszczy, rapa odpłynęła pozostawiając mnie z dziwną zapewne miną i splątanym w szczytówce boleniowym kilerem.
W międzyczasie Królową kilkukrotnie zdradziłem z…, nie ,nie, nie z jakąś inną rzeką, ale z grzybnymi lasami. Wrześniowy wysyp pozwolił dotlenić organizm innym, bo leśnym powietrzem.
I dopiero dzień przed końcem lata Wisła obdarzyła mnie tuż przed wieczorem konkretnym, ślicznym i walecznym grubaskiem, który uderzył w woblera w warkoczu wyciągając sporo żyłki 0,22 z kołowrotka, pomagając sobie dość silnym nurtem.
Ale ten dzień był też swego rodzaju przełomem, gdyż pozostawszy godzinkę w noc udało mi się zaobserwować żerowanie niedużych sandaczyków, z których trzy bodajże sztuki udało się skusić do brania na smukłe uklejopodobne woblerki.
Tak więc od tego czasu, czyli tak naprawdę od początku jesieni, w mojej torbie wędkarskiej zagościł na stałe drugi kołowrotek (z plecionką) oraz w pokrowcu na wędki dodałem drugi kijek – znacznie szybszy, sandaczowy.
I tak oto, w najbardziej naturalny z możliwych sposobów (czyli poprzez zaobserwowane żerowanie po zmroku), wszedłem w jesienne wędkowanie i zacząłem bardziej przykładać się do połowu mętnookich drapieżników. Do pudełka z przynętami boleniowymi dołożyłem drugie pudełko, w którym znalazło swoje miejsce sporo gum, raczej zbrojonych na lekko oraz kilka woblerów. Również mentalnie przygotowałem się (i wcieliłem w życie) na dłuższe pozostawanie nad wodą (choć tak ze dwie godzinki po zmroku).
I co najbardziej radosne – początkiem jesieni Rzeka uraczyła mnie kilkoma konkretnymi braniami i jednym przyzwoitym (jak na początek sezonu) sandaczem, który uradował moje wędkarskie serducho niezwykle…
Ale niestety nie poszedłem za sandaczowym ciosem. Jakieś uciążliwe grypsko (cóż, to już jesień) zatrzymało mnie kilka wieczorów w domu.
Ale… ale mimo niedyspozycji nie byłem w stanie oprzeć się kuszącej wizji ponownego zobaczenia pięknej Drwęcy. Koniec sezonu na łososiowate to wszak świetny ku temu powód. Veni, vidi, …ale już nie vici… Przybywszy w malutkiej, ale doborowej grupie nad Rzekę podziwialiśmy Jej piękne pokręcone kształty.

Ryb nie zanotowano, ale przerwy podczas wędkowania były bardzo smakowite

i owocne… inaczej.

Cieszę się, że byłem nad tą urokliwą Rzeką zarówno w pierwszym, zimowym tygodniu sezonu

jak i w ostatnich, już jesiennych, dniach jego trwania…
Niestety, powrót do wiślanej rzeczywistości okazał się niezbyt szczęśliwy. Nie ja pierwszy przekonałem się, że Królowa choć sprawiedliwa jest i potrafi darzyć swoimi skarbami wiernych poddanych – umie również surowo ukarać za zdradę.
Pierwsze wyjście po powrocie znad Drwęcy to… solidne nocne branie, kilka pięknych przygięć kija, po którym nastąpił chichot wypinającego się z haka (oraz na wędkarza) dorodnego zapewne sandacza… A po kolejnych kilku rzutach łapię zaczep i przez swoją nieudolność odłamuję z ulubionej wędki sandaczowej kilka centymetrów wraz z dwoma przelotkami, co nie tylko zmusza mnie do zakończenia łowienia tego wieczora, ale także do przemyśleń co do dalszych sandaczowych łowów tej jesieni…
Następne wyjścia z delikatniejszym kijem to ciąg dalszy nieszczęść. Wrześniowy boleniowy kiler nie wytrzymał październikowego bliskiego spotkania z wiślanymi kamieniami. Producent nie przewidział, że z drugiej strony zestawu znajdzie się wędkarz-delikwent, który próbuje wrzucić przynętę w odległe wiślane odmęty nie podnosząc kabłąka w kołowrotku. Tak, tym pacjentem byłem ja, a ucierpiało piękne rękodzieło…
Oczywiście nie zniechęca mnie to do dalszych poszukiwań wiślanych drapieżców. Bolenie trochę już chyba odpuściłem, a nocne mętnookie żartują ze mnie i kilka razy wypuściły mi na wabia inne pasiaki…
Ale… do pierwszej kry jeszcze daleko – co wędkarz ma pisane złowić to jeszcze złowi!
Kilka dni października już za nami, za oknem pięknie prezentująca swe wdzięki jesień. Nie ma co siedzieć w domu, trzeba chodzić nad wodę. W statystyce siła, im częściej nad wodą tym większa szansa na rybę. I korzystać trzeba z pogody. I choć pod koniec lata było tak:

a na początku jesieni jest już tak:

trzeba konsekwentnie kusić jesienne drapieżniki póki czas….
Bo niedługo może być tak:
Ale nawet jak nam zima nie przyjdzie za prędko to i tako trzeba się spodziewać jesiennych szarug, nocnych przymrozków czy zimnych wiatrów. Wtedy zacznie się inna walka. Z samym sobą. Wybór czy ciepłe kapciuszki czy wietrzny i zimny wieczór nad wodą. Ja zawsze wybieram to drugie!
Ale póki co - jest pięknie!!!
Życzę dobrych wyborów i wielu zwycięstw z własną wygodą. No i udanych holi ulubionych drapieżników na ulubionych łowiskach…